Pod tym względem Polska bije USA na głowę.
Barack Obama ma 15 ministrów (sekretarzy), Beata Szydło ma 25. Jesteśmy lepsi.
Amerykański Kongres ma 535 członków (435 z izby reprezentantów i 100 z senatu), Polskie Zgromadzenie Narodowe to 560 (460 w sejmie i 100 w senacie).
Liczba mieszkańców - Polska - 38.5 mln, USA - 319 mln.
Nie chcę się tutaj szczególnie czepiać nowego rządu PiS - na pewno koalicja PO/PSL miała podobną liczbę ministrów.
Sęk w tym, że w sytuacji, gdy PiS nie musi dopieszczać swoich koalicjantów tworzonymi dla nich naprędce ministerstwami, kilka zupełnie zbędnych stanowisk można było sobie spokojnie darować.
Nie ma umów koalicyjnych i obdarowywania się stanowiskami "z partyjnego klucza".
Odchudzenie ministerstw dałoby znacznie oszczędności finansowe, podejrzewam też, że mogłoby pomóc w zwiększeniu efektywności działania - rozbudowana biurokracja nigdy nie działa szybko.
Czy naprawdę tak potrzebne są Polsce takie ministerstwa:
rozwoju,
środowiska,
sportu,
infrastruktury,
energetyki,
gospodarki morskiej?
Czy naprawdę edukacji i szkolnictwy wyższemu potrzebni są osobni ministrowie?
czy pięciu ministrów w kancelarii RM to też nie przesada?
Pamiętam, że po słynnej aferze Rywina, która to na dobrą sprawę skończyła niechlubnie erę rządów SLD/PSL, w trakcie kampanii wyborczej, każde ugrupowanie proponowało zmniejszenie liczby posłów i senatorów. Różniono się jedynie liczbami, które należy obciąć.
Po wyborach zaś partie się wygodnie rozsiadły na stanowiskach i jednomyślnie zapomniały o planach zmniejszenia liczby miejsc.
Myślę, że obcięcie sejmu do np. 150 a senatu do 32 znacznie usprawniłoby prace obu instytucji.
Szkoda, że partie i politycy tak bardzo kochają stanowiska. Małe szanse by się same ich wyrzekły.